Nie jestem ze świata show businessu
Wywiad
z producentką spektaklu operowego „Giove in Argo” Antonia Lottiego – Eleną Ioannidou.
Agnieszka
Misiak: Przez wiele lat była Pani śpiewaczką operową. Taki zawód pomaga
niewątpliwie w organizowaniu operowych i artystycznych projektów. Jak to się
jednak stało, że poczuła Pani w sobie potrzebę założenia stowarzyszenia,
potrzebę bycia organizatorem wielu wydarzeń artystycznych?
Eleni
Ioannidou: Nie przestałam być śpiewaczką operową, przecież jeszcze jestem
młoda. Ale muszę szczerze powiedzieć, że od kiedy przestałam się interesować
swoją karierą wokalną, przestałam martwić się o szukanie pracy, o chodzenie na
przesłuchania, być uzależniona od gustów różnych dyrektorów artystycznych,
przeżywać stres związany ze światem show
businessu, śpiewam nareszcie tak, jak zawsze o tym marzyłam.
Od samego początku mojej przygody z muzyką
rozumiałam, jaką potęgę ma śpiew – aktor, który śpiewa, może dużo zmienić w
duszach słuchaczy. Myśli, uczucia albo idee, nawet metafizyka, przechodzą przez
głos do publiczności. Słuchacze różnie na to reagują - zdarza się, że
uśmiechają się, czasem płaczą. Zawsze jednak doznają przemiany wewnętrznej.
Ja takiego aspektu śpiewu szukałam i pragnęłam,
ale nie umiałam tego osiągnąć. Kiedyś martwiłam się tym, że moi koledzy ze
studiów pracują w Teatro alla Scala w Mediolanie albo w MET, a ja nie. Czasami
zastanawiałam się nad tym, czy nie pracować w innym zawodzie. Mogłabym na
przykład zostać tłumaczką (znam w mowie prawie 6 języków). Dziś wiem, że choć bardzo
lubię pracować i nie boję się działań w innych branżach, nie byłabym szczęśliwa,
gdybym przestała być artystką śpiewaczką.
Kiedyś zastanawiałam się nad tym, czy nie jestem wystarczająco dobrą wokalistką,
skoro żaden znany teatr mnie nie zatrudnia etatowo, ale potem przypominałam
sobie konkursy międzynarodowe, które wygrałam, stypendia jakie otrzymałam, inne
sukcesy, m.in. moje koncerty z José Carrerasem albo moje premiery w dużych teatrach…
Aż taka zła nie mogłam przecież być! Myślę, że wszyscy ludzie mają przełom w
swoim życiu. Najczęściej zdarza się to w okolicy 40. roku życia. Jeśli czujemy,
że coś w naszym życiu nie funkcjonuje dobrze, musimy to zmienić. Ja zrozumiałam,
że nie pasowałam do systemu show businessu. Od momentu, gdy to sobie uświadomiłam,
zdecydowałam się zacząć żyć tylko tak, jak ja uważałam to za poprawne i
pasujące do moich ideałów nie tylko artystycznych, ale też ludzkich. To był pomysł
doskonały - odkryłam na mojej nowej drodze, że mam talenty również w innych
dziedzinach. Mam na przykład talent do odkrywania połączeń między sztuką i
aktualnymi tematami historycznymi. Umiem też widzieć potencjał i ukryte talenty
w innych ludziach. Mam także rozległą wiedzę, której często nie mają inni
muzycy. Dlatego cieszę się, że zaczęłam używać moich talentów jako producentka
i odkrywca talentów. Wiem, że jestem na
początku tej nowej drogi i muszę się jeszcze wiele nauczyć. Lubię myśleć o Siergieju
Diagilewie. Chciałabym iść podobną ścieżką do niego. Lubię, podobnie jak on,
chodzić własnymi drogami.
Ponadto zauważyłam, że od kiedy zaczęłam działać jako
producent, śpiewam lepiej. Jestem wolna, pewna siebie. Nareszcie śpiewam tak,
jak uważam za stosowne i jestem z tym szczęśliwa. Ludzie czują to, co chcę im
przekazać. Często widzę, że płaczą przy moim śpiewie. Nie ma znaczenia, czy
śpiewasz w mniejszym ośrodku, czy na przykład w Covent Garden. Ważny jest
przekaz i nastawienie. Chodzi o zmianę w podejściu do sztuki. Nie koncentruję
się już na zyskach, karierze, ale na pożytecznym wpływie mojej pracy na życie
słuchaczy. Dlatego założyłam
Ars-Augusta, stowarzyszenie non profit.
A.M.: Jak
i gdzie odnalazła Pani operę „Giove in Argo” A. Lottiego po 300 latach od jej
prawykonania?
E.I.: To było przeznaczenie! Od kiedy założyłam zespół
Lausitzer Barockensemble poszukiwałam muzyki z naszego regionu, abyśmy mogli
wykonać jakieś utwory po raz pierwszy. Odnalazłam tej muzyki bardzo dużo. Łużyce
znajdują się między Czechami, Saksonią i Polską - tu wiele się działo, a
wszystko to jest dziś zapomniane, bo mało ludzi interesuje się historią. Chętnie śpiewają Schütza
albo Bacha, ale niewielu wykonuje dzieła Demantiusza i Hammerschmidta… Myślę, że właśnie z powodu braku świadomości bogactwa kulturowego własnego regionu ludzie zostawiają swoją ziemię i zmieniają miejsce zamieszkania. Jest to zawsze rodzaj „małej tragedii”. Szczególnie widać to teraz w Niemczech.
albo Bacha, ale niewielu wykonuje dzieła Demantiusza i Hammerschmidta… Myślę, że właśnie z powodu braku świadomości bogactwa kulturowego własnego regionu ludzie zostawiają swoją ziemię i zmieniają miejsce zamieszkania. Jest to zawsze rodzaj „małej tragedii”. Szczególnie widać to teraz w Niemczech.
Szukając wiadomości o historii muzyki i kulturze
regionu dużo „googlowałam”. Wpisywałam
hasła: „Sachsen, lausitz, musik, barock“, itd. W
ten sposób dotarłam do ciekawej informacji, o której nie miałam wcześniej pojęcia.
Była nią wiadomość o pobycie artystów włoskich na ziemiach saskich i polskich. Zaskoczyła
mnie wiadomość o tym, że Canaletto malował Warszawę. Jako osoba mieszkająca
przez wiele lat poza Polską, naprawdę nie wiedziałam o tym! Wtedy właśnie otworzył się przede mną świat królów Augustów. Zachwyciłam
się ideałem europejskiego dziedzictwa kulturowego, który mieli w swojej
działalności ci dwaj królowie. Byłam tym zachwycona! August III kochał operę!
Historia z Lottim, zaproszenie go do Drezna, wystąpienie genialnego śpiewaka
Senesino, potem Haendel i Telemann…! Byłam
w szoku, że nic o tym wcześniej nie wiedziałam.
Gdy zaczęłam poszukiwania opery Lottiego był rok
2017. Co odkryłam? Odkryłam, że jedna z oper
Lottiego, „Giove in Argo“, nie była nigdy wykonana po jej premierze. Nie
wierzyłam własnym oczom. Jak to możliwe? Niemcy, centrum europejskiej kultury?
Wykonano tu operę Lottiego tylko raz? Tak. Jest to możliwe. Zaczęłam wieczorami
digitalizować partyturę, która jest dostępna w Sieci. Po każdym „numerze” z
opery, przepisanym w programie nutowym, mogłam od razu usłyszeć, jak to brzmi,
i stwierdziłam, że naprawdę warto się tym dziełem zająć. W 2018 roku znajomy
astrolog z Görlitz,
wspierający działania naszego stowarzyszenia, powiedział mi że w roku 2019 ma
być wielki jubileusz w Dreźnie. Stwierdził, że może byłoby to dobrą okazją do
wystawienia opery Lottiego w Dreźnie w tym czasie. Planetenfeste? Uroczystości poświęcone
planetom i greckim bogom? A ja mam już w ręku partyturę z operą Lottiego o tej
tematyce? Już nic nie mogło mnie w tym momencie powstrzymać! Wiedziałam, że to
moje przeznaczenie.
Chodzi mi w tym projekcie nie tylko o odkrycie
kultury włoskiej na naszych terenach - szczególnie oper i muzyki kameralnej,
której kolejne skarby dalej czekają na mnie w bibliotece w Dreźnie. Bardziej
zależy mi na oddaniu sprawiedliwości królom saskim. August Mocny był fascynujący
w swoich pomysłach. Był wielkim mecenasem sztuki i nauki. Jego syn, August III
Sas był pacyfistą. Zajmował się dobroczynnością. Uwielbiał kulturę. Pragnął,
jak wcześniej jego ojciec, połączyć Saksonię z Polską. Chcę pokazać w mojej
produkcji operowej , jak wiele łączy Saksonię z Polską.
A.M.: Jaka
jest Pani wizja opery, a jaką wizję ma reżyser?
E. I.: Ja szukam duszy tej muzyki i chcę ją ponownie ożywić.
Wykonawcy bardzo dbają o tekst - aby był zrozumiały. Chcemy pokazać w tej
operze oblicze baroku. Śpiewacy mają się czuć dobrze i śpiewać koloratury oraz
pasjonujące recytatywy z iście barokową energią.
Gdybym miała więcej wiedzy z zakresu reżyserii
sama wyreżyserowałabym tą operę… Mam swoją wizję powrotu teatru do korzeni – do
tragedii greckiej wykonywanej w plenerze. Moje doświadczenie z teatrem na
scenach w Niemczech było raczej smutne. Uważam, że jako artyści potrzebujemy powrotu do korzeni.
Powiedziałam to od razu Szymonowi Komarnickiemu, którego zaprosiłam do
reżyserowania dzieła Lottiego.
Nie chcę być jednak dyktatorem. Szymon ma swoją
wizję, więc ma poprowadzić operę tak, jak on ją czuje. Wolność artystyczna jest
bardzo ważna. Ja będę tylko czuwać nad tym, aby była równowaga między moją
„antyczną” wizją i jego wizją „futurystyczną”.
A.M.: Czy
wie Pani, dlaczego opera Lottiego nie była wykonywana przez 300 lat?
E.I.: Sama się nad tym wielokrotnie zastanawiałam. Po
pierwsze muzyka barokowa to muzyka elitarna. Ludzie wolą grać Bacha, niż
odkrywać coś nowego. Ale może są też inne powody tego, że dzieło to było
zapomniane… Czy był też powód religijny? Saksonia jest protestancka, a August i
jego artyści z Włoch byli katolikami… Myślę jednak, że najważniejszym powodem
jest to, o czym mówiłam już wcześniej. Saksońskie dziedzictwo kulturowe jest
przez młodych ludzi całkowicie zapomniane. Nikt z młodzieży nie interesuje się
teraz historią tego regionu. Młodzi ludzie nie wiedzą nawet, że byli tacy
królowie jak Sasi. Na otwarcie wystawy o Planetenfeste, zorganizowanej w dużym
ogrodzie pałacowym, tydzień temu
przyszli tylko ludzie w wieku ponad 70 lat. To było bardzo smutne. Drezno jest
wielką stolicą architektury barokowej. Jest nazywane Florencją nad Elbą. Dlaczego
młodzi ludzie nie szanują swojego dziedzictwa kulturowego?
Czuję się szczęśliwa, że mieszkając przy granicy
Niemiec mam stały kontakt z Polską. Myślę, że Polacy mogą przekazać swoją
energię pięknemu, ale dziś „śpiącemu” sąsiadowi saksońskiemu. W Polsce młodzi
ludzie pasjonują się historią. Zakładają zespoły muzyki, tańca, kochają
fotografikę. Są tu zakładane fundacje dla ratowania zabytków, organizowane turnieje,
bitwy historyczne. Lausitzer Barockensemble nie istniałby bez Szczepana Dembińskiego,
który dał mi kontakty do fantastycznych muzyków z Akademii Muzycznej we
Wrocławiu. Bez tych młodych ludzi nie miałabym szans na zorganizowanie całego
przedsięwzięcia. Ci młodzi ludzie są zakochani w muzyce dawnej…. Z tą miłością
zaczniemy odkopywać muzyczne skarby saksońskie. Polskie nieznane perły barokowe
na pewno też odkryjemy.
A. M.:
W jaki sposób znalazła Pani Artystów, którzy wystąpią w Szczawnie i w Dreźnie?
E. I.: W niekonwencjonalny sposób. Napisałam ogłoszenie
o przesłuchaniu i wysłałam je do Akademii Muzycznych w Dreźnie i Wrocławiu. Nie
mając żadnej odpowiedzi udostępniłam je na stronie Stowarzyszenia Ars-Augusta
na Fb. Już w pierwszych dziesięciu minutach zaczęłam mieć zgłoszenia od osób
zainteresowanych udziałem w moim projekcie. Prawie wszyscy kandydaci mieli
piękne głosy, byli bardzo muzykalni, ale przede wszystkim byli bardzo ciekawymi
ludźmi. Wielu z nich, poza muzyka dawną, kształciło się również w innych
dziedzinach (jazz, muzyka współczesna,
było kilku kompozytorów i tancerzy). Lubię ludzi zajmującym się muzyką dawną.
Są inni niż na przykład ich koledzy
wykonujący opery Verdiego…
Muzycy wykonujący dzieła dawne są często otwarci,
z pasją i wielkim talentem. Zorganizowałam przesłuchanie i przyjęłam prawie
wszystkich artystów. Przyjechali oni do Wrocławia z całej Europy. Rolę Izydy
chciałam zaśpiewać sama, bo bardzo pasowała do mojego głosu i temperamentu, ale
Nana Bugge Rasmussen okazała się fenomenalna. Autentyczna „Tragedienne”, z
wielką energią i pasją na scenie. Oddałam więc jej partię Izydy.
A.M.: Kto
był jurorem podczas przesłuchań śpiewaków?
E.I.: Ja, dyrektor artystyczny i koncertmistrz -
Enrique Gómez-Cabrero Fernández i Heinz Müller, drugi przewodniczący stowarzyszenia oraz Adam
Rorat, nasz klawesynista. Enrique ma z nas największe doświadczenie w zakresie
muzyki dawnej i to on realnie mógł ocenić sytuację i podjąć dobre decyzje.
Pamiętam chłopaka, moim zdaniem zapowiadającego się na gwiazdę. Piękny głos,
przystojny mężczyzna, kontratenor o barwie mezzosopranu – bardzo rzadki głos.
Chciałam mieć go jako Erastosa. Enrique usłyszał go i uświadomił nam, jakie
trudności emisyjne mógłby mieć ten śpiewak w trakcie pracy nad tak wysoką rolą.
Zdecydowaliśmy się na sopranistkę i była to decyzja bardzo dobra. Dziś raczej
trudno znaleźć kontratenora, który mógłby bez wysiłku zaśpiewać cis trzykreślne.
Niestety pierwszy Arete, kontratenor z Lipska, musiał zrezygnować z występu. I
wtedy uratował nas Radosław Pachołek, wokalista z Wrocławia. Gdyby nie on,
szybko nie znaleźlibyśmy zdolnego kontratenora, który zdążyłby w krótkim czasie
przygotować tytułową rolę.
A. M.:
W jaki sposób poznała Pani Enrique i rozpoczęła z Nim współpracę?
E.I.: To było przeznaczenie i Szczepan Dembiński. Zadzwonił
do mnie i powiedział: „Eleni, we
Wrocławiu jest skrzypek z Hiszpanii.
Graliśmy dziś razem. Musisz go poznać!”
Pomyślałam, że znany skrzypek na pewno nie będzie
zainteresowany współpracą, bo przecież on ma swoją karierę i projekty artystyczne w różnych krajach świata.
Potem spotkaliśmy się w trójkę w Mleczarni i było tak, jakbyśmy się znali od
lat. On po prostu jest miły i bardzo optymistyczny. To bardzo pozytywna postać! To
jest właśnie ten gatunek muzyka, o którym opowiadałam na samym początku (gdy
odpowiadałam na pierwsze pytanie). Enrique jest gwiazdą, ale nie jest
człowiekiem ze świata show businessu. Bardzo się ucieszyłam, że zechciał zająć
się moimi dzieciakami (nazywam tak „barokowców” łużyckich). Enrique poza tym, że
jest wspaniałym artystą, ma również fenomenalny talent edukacyjny.
A. M.:
A polski młody reżyser z Krakowa? To jeszcze student reżyserii, czy już
absolwent? Jak udało się go odnaleźć wśród tylu innych reżyserów?
E.I.: Szymon kończy w tym roku
studia. Trudno było znaleźć reżysera. Nie
dostałam oczekiwanych funduszy. Budżet był więc skromny. Napisałam do wielu reżyserów (zaproponowanych mi przez tak ważnych znajomych,
jak Megaron Mousikis Athinon czy Biuro Saksońskie we Wrocławiu). Niestety po moich
odpowiedziach na pytania: „jakie jest honorarium?” oraz „w jakich warunkach będzie wystawiana opera” zainteresowani reżyserzy nie chcieli ze mną dalej rozmawiać. Proponowali
mi zrobić wersję koncertową opery i zapomnieć o reżyserii. Ale ja chciałam mieć teatr. Któregoś dnia czytałam w
gazecie o Stowarzyszeniu Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, które wspiera
młodych aktorów i innych pracowników teatralnych. Napisałam z zapytaniem, czy
znają utalentowanego młodego artystę reżysera. Oni udostępnili moją wiadomość mailowo.
Jeszcze w tym samym dniu napisał Szymon Komarnicki. Kochał operę i chciał
bardzo podjąć się reżyserii. Co mi się najbardziej spodobało przy naszym
pierwszym spotkaniu? Szymon przyszedł przygotowany, miał ze sobą blok pełen
pytań. Wszyscy w naszej grupie go lubią. Moim zdaniem on ma potencjał - trzeba
go wspierać i obserwować, jak się rozwija. Ma wokół siebie wierną mu ekipę ludzi - bardzo
zdolnego młodego kostiumologa i scenografa Jerzego Basiurę i artystkę
multimedialną Klaudią Kasperską. Wszyscy
oni są bardzo młodzi.
A.M.: Jaka
będzie inscenizacja „Jowisza”? Współczesna, czy historyczna? Czy reżyser ma
jakieś przesłanie, które chce przekazać widzom? A może odczytał przesłanie
zawarte w operze przez samego kompozytora?
E.I.: Myślę, że nie chcę i nie mogę tego zmienić.
Szymon przeczytał tekst. Muzyka nie istniała wtedy jeszcze dla niego. W libretcie
odnalazł własną interpretację psychologiczną postaci. Jak już mówiłam – ja
jestem zawsze przy próbach i czuwam nad wszystkim. Szymona nie interesuje, o czym myślał Lotti trzysta lat temu. Interpretuje postaci z
punktu widzenia ludzi z roku 2019. To właściwie ciekawe
pokazać operę tak, jak ją widzi dzisiejszy artysta. Dobrze, że przez 300 lat nie gramy jej tak jak w czasach Lottiego, bo byłoby to chyba trochę nudne.
pokazać operę tak, jak ją widzi dzisiejszy artysta. Dobrze, że przez 300 lat nie gramy jej tak jak w czasach Lottiego, bo byłoby to chyba trochę nudne.
A.M.: Na
jakie trudności natrafia się, organizując międzynarodowe projekty?
E.I.: Projekty międzynarodowe są skomplikowane. Czasem
myśli się „romantycznie”: spotkamy się, zrobimy próby, pojedziemy, zaśpiewamy i
koniec. Ale artystów mamy aż 27 i pochodzą oni z różnych krajów. Są to różne
osobowości. Niektórzy muzycy odeszli już na samym początku (np. jedna skrzypaczka).
Przez 2 dni dzwoniliśmy do prawie 50 muzyków z całej Europy. Logistyka dla 27
osób nie jest łatwa. Czasami podziwiam, że mi się to udaje. Ale muzycy też mi
pomagają. Oni nie zachowują się jak primadonny. Są to super koledzy. Projekt
jest nasz wspólny i wszyscy dają bardzo dużo z siebie, aby wypadł on dobrze.
Nasza Grupa Lotti i Giove na Whats
app ratuje nas, bo przecież mamy wszyscy komórki z różnych państw i ciężko
byłoby w inny sposób przekazywać sobie istotne informacje.
A.M.: Gdyby
miała Pani zachęcić publiczność do przyjścia na operę Lottiego, co by Pani
powiedziała swoim widzom?
E.I.: Barok to magia, życie, pasja, miłość i młodość.
Poza tym klasyczna harmonia tej opery robi z jej muzyki prawdziwe lekarstwo dla
duszy. Spotkajmy się w Szczawnie i dzielmy się tą pasją i tym pięknem.
Zapewniam, że powrócimy do domu ze spektaklu „Giove in Argo” młodsi,
szczęśliwsi i zdrowsi!
A.M.: Dziękuję
bardzo za rozmowę.







