Śpiewający weekend


Od piątku (06.09) na Dolnym Śląsku najgorętszym tematem w świecie kultury jest największe muzyczne święto. Rozpoczął się festiwal Wratislavia Cantans. Od szóstego do piętnastego września wszystkie inne koncerty w naszym województwie będą na drugim planie. Nie sposób bowiem przebić tegoroczną ofertę Wratislavii.


Południe

Tematem 54. edycji Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego jest „Południe”. Co organizatorzy rozumieją przez ten termin? Przede wszystkim różnorodność i przenikanie się kultur. Celem będzie również ukazanie nam w Południu źródeł kultury europejskiej. Oferta festiwalowa jest bardzo urozmaicona, bo każdy może mieć przecież inną, własną wizję Południa. Artyści wielokrotnie wspominali w swoich biografiach podróże w tym kierunku. Goethe, opisując Sycylię stwierdził, że znalazł tam źródło wszystkiego. Południe można rozumieć bardzo szeroko, bo przecież to nie jest tylko Sycylia… To całe Włochy, ale i Grecja, Turcja, w zasadzie Basen Morza Śródziemnego, również dalej - Egipt, i inne kraje Afryki. Nie można też zapomnieć o południu Polski (stąd jeden z koncertów będzie wypełniony polską muzyką ludową).



Dla wielu z nas Południe to jednak coś więcej – to miejsce kojarzące się niemalże z mityczną Arkadią. To jakby rodzaj idealnej krainy pełnej szczęśliwości, będącej na skrzyżowaniu różnych krajów, kultur, obyczajów i języków. To miejsce pełne słońca, szczęścia, dobrej kuchni i nade wszystko fascynującej muzyki. Kraina bogów mlekiem i miodem płynąca. Jak bogatą wizję Południa mają Dyrektorzy festiwalu - Andrzej Kosendiak i Giovanni Antonini - można było zobaczyć już na przykładzie ostatniego weekendu (6-8.09). Genialny chór z Kairu z żarliwymi hymnami koptyjskimi, koncertowa wersja opery „Tolomeo e Alessandro” Domenica Scarlattiego, III Symfonia Gustava Mahlera pod batutą legendarnego Zubina Mehty, wspaniała muzyka zawarta w średniowiecznych manuskryptach oraz mistyczne śpiewy ze Świętej Góry Athos to zaledwie 3 pierwsze dni Wratislavii Cantans. Taki weekend jest możliwy tylko we Wrocławiu!

Szczypta historii

Wratislavia Cantans to jeden z najważniejszych festiwali muzycznych w Europie. Pomysłodawcą i pierwszym dyrektorem artystycznym tego wydarzenia był wybitny dyrygent i kompozytor Andrzej Markowski. To on w 1966 r. powołał do życia Wrocławski Festiwal Oratoryjno-Kantatowy Wratislavia Cantans. Z czasem zasięg tego festiwalu stał się międzynarodowy. Od kilku lat w nazwie nie ma już oratoriów i kantat, jednak cel pozostał ten sam. Każdy z dyrektorów Wratislavii chce ukazać słuchaczom piękno i różnorodność najdoskonalszego instrumentu muzycznego, jakim jest ludzki głos. Obecnie Wratislavia znajduje się pod skrzydłami Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu. Na czas festiwalu do stolicy Dolnego Śląska przybywają melomani z całej Europy i nie tylko. Koncerty odbywają się w salach NFM oraz zabytkowych wnętrzach Wrocławia i kilkunastu innych miast Dolnego Śląska. W ostatnich latach podczas festiwalu wystąpiły takie gwiazdy jak m.in.: sir John Eliot Gardiner, Zubin Mehta, Paul McCreesh, Cecilia Bartoli, Julia Lezhneva, Philippe Jaroussky, Jordi Savall oraz Collegium Vocale Gent, Akademie für Alte Musik Berlin, Gabrieli Consort & Players, Il Giardino Armonico czy The English Baroque Soloists.


Wrocław śpiewanie zaczyna od hymnów


Niewiele wiemy w Polsce o tradycji śpiewów Kościoła koptyjskiego. Rodzaje melodyki używanej w chorale koptyjskim, czy zasady improwizacji nie zostały jeszcze nigdzie opisane. Tym bardziej więc koncert inaugurujący tegoroczną Wratislavię (06.09) był znakomitą propozycją programową. Organizatorzy sięgnęli do źródeł kultury chrześcijańskiej. Kantor Radi Morcos oraz Coptic Ortodox Church Choir of Sacred Music, pod dyrekcją Michaela Ghattasa, wykonali jedenaście hymnów z różnych momentów roku liturgicznego (ponad 70 minut muzyki!). Słyszeliśmy raz śpiew recytacyjny, innym razem sylabiczny, aż po arcybogate melizmaty. W kolegiacie Świętego Krzyża i św. Bartłomieja w piątkowy wieczór brzmiał i śpiew solowy (kantor), i responsorialny (kantor-chór), i antyfonalny (dialogowanie dwóch chórów). W każdym z hymnów chórowi towarzyszyła arabska lutnia oud, zaś skomplikowane rytmy w niektórych dziełach podkreślały również trójkąt i talerzyki. Nie sposób opisać słowami temperaturę tej muzyki. Taki żar rozmodlenia, jaki zaprezentował chór z Kairu, spotyka się niezwykle rzadko, jedynie u osób prawdziwie wierzących w Boga. Nieczęsto usłyszeć można także zespół, który zrzeszając w sobie kilkudziesięciu wokalistów śpiewa jak jeden mężczyzna. Wszystkie oddechy były jednakowe, taka sama emisja, identyczny rodzaj atakowania pierwszego dźwięku w każdej frazie, również w melizmatach, ten sam rodzaj artykulacji i dynamiki. To był po prostu jeden organizm, złożony ze śpiewaków i co więcej – z lutnisty. Trudno bowiem ocenić, na ile chórzyści czerpali barwę swego brzmienia z oud, a na ile genialny instrumentalista dostosowywał się do ich emisji. Faktem pozostaje jednak, że wszyscy oni uzyskali ten sam rodzaj wibracji dźwięku i ten sam rodzaj frazowania. Kto nie wiedział co to średniowieczna notacja cheironomiczna (czyli taka, której znaki wywodzą się z gestów dyrygenta; od słowa „cheira” – ręka ) miał szansę poznać ją, patrząc na Michaela Ghattasa. Artysta pokazywał dłonią wszystkie wychylenia melodyczne, a niekiedy nawet konkretne stopnie skali. Bardzo podobał mi się Hymn na Wielki Tydzień śpiewany podczas każdej godziny kanonicznej Wielkiego Tygodnia przed czytaniem Nowego Testamentu. Rozpoczął się od przenikliwego tremola oud. Śpiewacy osiągnęli w nim apogeum brzmienia. Imponujące były też fluktuacje w dynamice i agogice. Przykładem najwspanialszego unisono zespołu był Hymn śpiewany na koniec Jutrzni Wielkiego Piątku. Wielką wirtuozerią lutnista wykazał się w Hymnie śpiewanym podczas procesji w święto Wniebowstąpienia. Porażała energia i ekspresja w Hymnie na Zesłanie Ducha Świętego. Hymn śpiewany podczas Komunii Świętej w Święto Ducha Świętego i podczas święta Apostołów, nasycony improwizacyjnymi ritornelami oud (umieszczonymi pomiędzy kolejnymi zwrotkami tekstu) był ukoronowaniem tego zjawiskowego wieczoru.


„Polski” Scarlatti

Imprezą towarzyszącą festiwalowi są od wielu lat: Kurs Interpretacji Muzyki Oratoryjnej i Kantatowej oraz Sesja Naukowa Muzyka oratoryjna i kantatowa w aspekcie praktyki wykonawczej organizowane we współpracy z Akademią Muzyczną im. K. Lipińskiego we Wrocławiu. W tym roku zwieńczeniem kursu było wykonanie w sobotę (07.09) koncertowej wersji dramma per musica „Ptolemeusz i Aleksander” Domenica Scarlattiego. Wystąpili uczestnicy kursu oraz Wrocławska Orkiestra Barokowa pod dyrekcją Jarosława Thiela.

Nie każdy wie o tym, że królowa Marysieńka (Maria Kazimiera Sobieska) po śmierci ukochanego Jana III wyjechała na pielgrzymkę do Wiecznego Miasta. Do Rzymu dojechała (po półrocznej podróży) w marcu 1699 roku. Polska królowa pragnęła świętować rok 1700 w stolicy chrześcijaństwa. Atmosfera Południa urzekła ją jednak tak bardzo, że pozostała w Rzymie aż przez 15 lat, będąc m.in. wielką mecenaską sztuki. Organizowała koncerty, a także wykonania spektakli operowych. Wśród nich sukces odniosła premiera opery Domenico Scarlattiego: „Tolomeo e Allesadro” napisanej do libretta poety Capecego. W treści tego dzieła możemy doszukać się aluzji do sytuacji politycznej, jaka miała miejsce w Polsce po śmierci króla Jana III Sobieskiego (uwięzienie w Saksonii przez wojska Augusta II synów Sobieskiego – królewiczów Jakuba i Konstantego). Król Szwecji Karol XII i August II chcieli doprowadzić w ten sposób do koronacji na króla Polski trzeciego królewicza – Aleksandra. Ten jednak odmówił oznajmiając, że nie chce mieć krwi swoich braci na rękach.

Z ciekawostek związanych z Dolnym Śląskiem, warto wiedzieć, że prawdopodobnie podczas premiery opery Scarlattiego w orkiestrze na lutni grał sam największy wirtuoz tego instrumentu epoki baroku - Sylvius Leopold Weiss (urodzony w Grodkowie, którego dzieła są przechowywane m.in. w Bibliotece Kapitulnej we Wrocławiu). Nie dziwi więc fakt, że partia tego instrumentu została w sobotę zrealizowana w wirtuozowski sposób (Stanisław Gojny).

Już żywiołowa trzyczęściowa uwertura (rzecz jasna utrzymana w stylu neapolitańskim – układ części: szybka-wolna-szybka) pokazała wielki kunszt Wrocławskiej Orkiestry Barokowej. Dyrygent
świetnie dobrał tempo, a wszystkie grupy instrumentalne brzmiały niezwykle spójnie. Taki poziom orkiestra utrzymała już do końca koncertu, potwierdzając tym samym, że jest jedną z lepszych orkiestr barokowych w Polsce. Role wokalne były obsadzone podwójnie, a nawet potrójnie. Tylko Ptolemeusza realizował jeden kontratenor. Pozostałe postaci były żeńskie. Za najciekawsze fragmenty uznaję pierwszą arię Elizy z I aktu, w której nieskazitelnie brzmiały flety (Dora Ombodi i Małgorzata Klisowska) wspierane przez obój (Marek Niewiedział). Artystka wykonująca arię znakomicie panowała nad wibratem. Pięknie brzmiały też klawesyny (Aleksandra Rupocińska, Nathan Mondry) i lutnia (Stanisław Gojny). Interesująco została zaśpiewana pierwsza aria Seleuce (akt I), trudna melodycznie i harmonicznie, nasycona koloraturami. W orkiestrowych ritornelach znów uwagę zwrócił klawesyn i lutnia. W akcie II znakomita pod względem aktorskim była pierwsza aria Aleksandra, w której wyróżniły się flety realizujące tryle, przejmowane następnie przez skrzypce i klawesyn. Moją uwagę pod względem interpretacji wokalnej przykuły również aria Arespe (II akt – „Rumaka, którego do biegu pchnęła kłująca kula”) – nieskazitelna technicznie i żarliwa, duet Dorisbe i Seleuce („Lecz kiedy nareszcie skończą się udręki, II akt), w którym obie wokalistki były niezwykle spójne emisyjnie, pomimo różnorodnych głosów, „gniewna” aria Elizy („Dalej moje serce”, II akt) z trudną partią oboju. Najciekawsze jednak okazała się aria Aleksandra („Lecz czuję, że jeszcze nie ukoiła się moja dusza”, II akt) w której wokalistka pokazała nie tylko wielkie walory swojego głosu, ale również porażające umiejętności aktorskie. Wspierała ją w mistrzowski sposób Aleksandra Rupocińska (klawesyn), realizując w kunsztowny sposób basso continuo w ritornelach. Warto wspomnieć również o kontratenorze, który pomimo delikatnego w wolumenie głosu, bardzo dobrze poradził sobie z jakże trudnym zadaniem bycia jedynym męskim śpiewakiem na scenie. Jego miękki głos znacznie bardziej pasował jednak do momentów lirycznych, niż dramatycznych.

Mistrz nad Mistrzami


Główną Gwiazdą tegorocznej Wratislavii był (i jak sądzę będzie) Zubin Mehta. Sobotni koncert (07.09) Wrocławianie (i nie tylko) przeżywali długo przez przyjazdem słynnego Maestra. Wypełniona szczelnie, znakomita akustycznie Sala Wielka NFM (1800 miejsc!) potwierdziła ogromne zainteresowanie występem Israel Philharmonic Orchestra. Zanim jednak usłyszeliśmy jedną z najlepszych orkiestr na świecie, uczestniczyliśmy w odkryciu pamiątkowej tablicy z podpisem Zubina Mehty.



Zubin Mehta zdolności dyrygenckie właściwie wyssał z mlekiem matki. Urodzony w Bombaju artysta od młodych lat mógł obserwować jak pracuje się z orkiestrą. Jego ojciec, Mehli Mehta, był założycielem Bombay Symphony Orchestra i dyrektorem muzycznym American Youth Symphony w Los Angeles. Trudno uwierzyć, że Zubin Mehta zanim poszedł na studia muzyczne studiował medycynę. Porzucił jednak te studia i stał się jednym z najlepszych dyrygentów na świecie. Dziś, w przededniu jakże zasłużonej emerytury, 83-letni artysta ma za sobą tysiące koncertów i mnóstwo międzynarodowych nagród. Jest też (wraz ze swoim bratem) współprzewodniczącym Mehli Mehta Music Foundation w Bombaju, instytucji, dzięki której ponad 200 dzieci ma szansę nauczyć się klasycznej muzyki zachodniej.

Na Wratislavii Mehta poprowadził Israel Philharmonic Orchestra w wymagającej, monumentalnej III Symfonii Gustava Mahlera. Orkiestrze towarzyszyły niemiecka śpiewaczka Gerhild Romberger oraz Chór NFM i Chór Chłopięcy NFM (przygotowanie zespołów: Agnieszka Franków – Żelazny, Małgorzata Podzielny). To był jeden z najlepszych koncertów na jakich byłam w moim życiu. Tak doskonały poziom wykonawczy jest dziełem tylko najzdolniejszych i najbardziej pracowitych artystów.


Zacznijmy od dyrygenta – około 105 minut muzyki na wielki skład wykonawczy, a Mehta każdy dźwięk zna na pamięć! Dyrygować Mahlerem bez partytury? Na to może sobie pozwolić tylko geniusz batuty. I to zaznaczmy, geniusz ten oprócz tzw. „iskry bożej” ciężko pracował na swój sukces każdego dnia od jakże wielu lat... W III Symfonii Mahlera było dosłownie wszystko – Makrokosmos i Mikrokosmos. Transcendencja i immanencja. Liryka i dramaturgia. Pozwolę sobie na krótki opis interpretacji całej symfonii, z uwagi na to, że było to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.


Już od pierwszej części uwagę zwrócił utalentowany skrzypek koncertmistrz (Ilya Konovalov), który za każdym razem porażał słuchaczy swoimi partiami solowymi. W skrócie, artysta ten był precyzyjny jak szwajcarski zegarek, z nieskazitelną intonacją i barwą brzmienia niczym z oper bel canto. Część I (Pan wchodzi, wkracza lato), pełna kontrastów i różnorodnych inspiracji, nasyciły znakomite wystąpienia instrumentów dętych blaszanych. Zjawiskowe solo rożka angielskiego oraz przejmowanie motywów inicjowanych przez harfę w orkiestrze stworzyło istną feerię barw (także dzięki zrównoważonemu, selektywnemu brzmieniu fagotu i puzonów). Artyści wykreowali niezliczoną ilość nastrojów – od triumfu po nostalgię. Obłędnie zrealizowana w tutti „migotliwa” coda z glissandem harfy przeprowadziły nas do części II (O czym mi opowiadają kwiaty na łące). Tutaj do głosu doszły obój, flet, harfa i znów skrzypce. Był to najdelikatniejszy i najsubtelniejszy fragment symfonii. Część III (O czym mi opowiadają zwierzęta w lesie) ukazała różnorodność świata fauny. Usłyszeliśmy tu zarówno zwierzęta małe, jak i bestie. Były też ptaki i płazy. Nad wszystkimi jednak stworzeniami, w interpretacji Mehty czuć było wszechobecną rękę Stwórcy. Niesamowite solo trąbki na tle smyczków w dynamice pp, jak również „zamglona” trąbka grająca na tle rogów i „rozmigotana” harfa stały się znaczącymi składnikami interpretacji treści symfonii. W części IV (O czym opowiada mi człowiek) usłyszeliśmy ciepły, pełny, harmonijny głos Gerhild Romberger. Niezwykłym jest fakt, że śpiewaczka ta może występować zarówno w partiach mezzosopranowych, jak i altowych (a nawet przez niektórych nazywana jest kontraltem). Wokalistka wykazała się świetną interpretacją tekstu, w której wsparciem były dla niej sola skrzypiec, zderzane z waltorniowym tłem, oraz jękliwe glissanda oboju. W V części (O czym opowiadają mi Aniołowie) do orkiestry dołączyły dwa chóry z Wrocławia, wnosząc do Mahlera dodatkowy koloryt. Ich występ cechowała duża koncentracja i precyzja. Trąbki brzmiały w tej części jakby wzywały na Sąd Ostateczny.



Najpiękniejsza była zaś część VI (O czym opowiada mi Miłość). Mehta, wraz z Mahlerem, doprowadził nas tu przez zwierzęta, rośliny, człowieka, Aniołów, do największej tajemnicy – Boga. To część znajdująca się niejako poza czasem. Człowiek wierzący może w niej odnaleźć wszystkie najważniejsze prawdy swojej wiary, ale przede wszystkim wszechobecną i odczuwalną wręcz fizycznie miłość Boga do całego stworzenia. Wyraża się ona najlepiej w kulminacji orkiestrowego tutti, wcześniej w ostrej artykulacji skrzypiec, śpiewności wiolonczel i (w interpretacji Mehty) niezwykle rozwibrowanym brzmieniu skrzypiec.

Tak genialnie wykonany Mahler staje się ulubionym nawet dla tych, którzy do tej pory nie przepadali za tym kompozytorem…


Motety i antyfony
Po imponującej repertuarowo sobocie niedziela okazała się równie ciekawa. W kościele p.w. św.
Stanisława, św. Doroty i św. Wacława wystąpił jeden z najlepszych zespołów wykonujących muzykę średniowiecza - Mala Punica. Artyści zaprezentowali zabytki zawarte manuskryptach. Zabrzmiały utwory anonimowe oraz kompozycje Johannesa Ciconii. Wokaliści (wraz z towarzyszeniem instrumentów takich jak: flet, fidel, pozytyw, klawicyterium, dzwony) wykonali m.in. motety, ballaty, antyfony, graduały i tańce. Gdybym miała w jednym zdaniu opisać ten genialny koncert, napisałabym, że kierownik artystyczny zespołu (i zarazem świetny flecista) - Pedro Memelsdorff - był muzycznym architektem. Oto zespół wokalny, zamiast stać sztywno w jednym miejscu, wciąż zmieniał swoje ułożenie, wędrując po scenie, a następnie po całym kościele. Wpływało to tym samym na kształtowanie dźwięku, dostarczając słuchaczom dużą ilość brzmieniowych niespodzianek. Można się zastanawiać, czy muzykę średniowieczną wykonywano przed wiekami w tak bogaty sposób, z wirtuozerią instrumentów, rozmaitymi składami wykonawczymi, różnorodną dynamiką i dużą zmiennością temp. Większość zespołów decyduje się raczej na bardziej ascetyczne podejście do zabytków z tych czasów. Z bogatej, pięknie zachowanej ikonografii możemy jednak wnioskować, że już w wiekach średnich znano wiele instrumentów, ubierano się bardzo kolorowo,
zatem, jak sądzę i w muzyce nie zawsze panowała asceza.

Występ grupy Mala Punica obfitował w zabawy z czasem, zjawiskowe wirtuozowskie sola klawicyterium, fideli, fletu, a nawet pozytywu (który postrzegamy jest raczej jako instrument statyczny). Genialnie realizowane były wokalne melizmaty. Zespół ten to również mistrzowie interpretacji tekstu. Nieczęsto słyszy się tak genialne zakończenia fraz, realizowane w dynamice pp. Na długo zapamiętam Merçé o morte Ciconii, w interpretacji sopranistki przywołujące na myśl późniejszą barokową figurę retoryczną suspiratio. Żarliwe, rozmodlone O beatum incendinum zachwycało zróżnicowaniem interpretacji tekstu. Znakomite było solo tenorowe, przypominające śpiew dwóch wokalistów w anonimowym graduale Universi qui te expectant.
Również Alleluia. Ego sum Pastor bonus porywał nie tylko aktorstwem wokalistów, lecz ozdobnymi partiami instrumentalnymi. Jednym z najciekawszych punktów programu okazała się jednak radosna anonimowa antyfona Hec est Regina. Rozśpiewały się w niej nie tylko wszystkie głosy ludzkie, lecz także instrumenty.

Muzyka ze Świętej Góry Athos
Kontynuacją niedzielnego wieczoru (08.09) był koncert w kolegiacie św. Krzyża i św. Bartłomieja. Greek Byzantine Choir pod dyrekcją Georgiosa Konstantinou zaprezentował śpiewy z monastyrów Autonomicznej Republiki Athos. Kto nie był w tym miejscu choć przez chwilę, mógł się poczuć egzotycznie. Dla mnie koncert ten był wspomnieniem mojej wizyty na Półwyspie Athos. W pamięci mam architekturę tamtejszych monastyrów, dla kobiet dostępnych jedynie z płynącego co najmniej 500 metrów od linii brzegowej statku. Hymny, troparia i wersy do psalmów nasycone były licznymi melizmatami i tak jak w przypadku tradycji kościoła koptyjskiego cechowała je zmienność składów – od występów solowych, po śpiew antyfonalny i responsorialny. Wokaliści imponowali ogromną koncentracją, wielkim zaangażowaniem i kondycją (razem z bisami ich koncert trwał około półtorej godziny). Kierownik zespołu nie tylko dyrygował, ale również był przez cały wieczór wokalistą (i chórzystą, i solistą). Repertuar koncentrował się wokół osoby Matki Bożej. Nie było to przypadkowe. Oto bowiem w dniu wczorajszym wspominaliśmy Narodzenie Najświętszej Marii Panny. Śpiewy kościoła greckiego były bardziej zbliżone do naszej tradycji, niż hymny koptyjskie, jednak zaskakiwały zmiennością tonów i melizmatyką. Brak instrumentów zrekompensowały burdony wokalne. Ja zapamiętam najbardziej z tego koncertu zjawiskowe solo dyrygenta z Hymnu pochwalnego na Nieszpory Zaśnięcia NMP oraz niesamowicie zróżnicowany Psalm 102 z wszystkimi trzema rodzajami śpiewu, w którym dodatkowo kierownik zespołu poza dyrygowaniem był i solistą, i chórzystą w dwóch grupach wokalnych.



Cieszę się bardzo, że dyrektorzy Wratislavii Cantans konsekwentnie podkreślają w tym roku fakt, że korzenie Europy to Chrześcijaństwo. W świecie Europy Zachodniej mówi się już o tym niestety coraz rzadziej.

Wspaniały początek festiwalu jest niewątpliwie gwarancją wysokiego poziomu jego kolejnych wydarzeń. Czekam więc z niecierpliwością na kolejne dni Wrocławia Śpiewającego.












Fot. Artystów z czterech pierwszych koncertów Wratislavii Cantans: Sławek Przerwa/Archiwum NFM

Fot. Greek Bizantine Choir: Joanna Stoga/Archiwum NFM

Fot. greckich monastyrów z Autonomicznej Republiki Athos oraz Świętej Góry Athos: Agnieszka Misiak

Popularne posty