O Wratislavii Cantans raz jeszcze
56. edycja Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego była tak bogata i pełna wrażeń, że postanowiłam w tym roku odczekać po jej zakończeniu ponad tydzień z ostatnim tekstem, by móc spojrzeć na całość z dalszej perspektywy czasowej. Dziś dzielę się zatem z Państwem recenzją z koncertów, w których uczestniczyłam w ostatnich czterech dniach festiwalu (08-12.09). Koncertach różnorodnych, niczym zmieniające się obrazki w kalejdoskopie - refleksyjnych, radosnych, dramatycznych, ale także pogodnych.
Przekraczanie granic
Hasło festiwalu okazało się wielowymiarowe. Od granic między folklorem i muzyką poważną, przez dzieła wykraczające poza epokę, w której powstały, czy utwory, w których kompozytor przekroczył nawet przeszkodę kalectwa i będąc głuchym stworzył prawdziwe arcydzieła dźwięków, zamkniętych w szkatule pamięci muzycznej. Nie zabrakło też współczesnych improwizacji głosowo-organowych i dzieł - „wynalazków”, kierujących muzykę na inne tory niż nurt, którym wcześniej płynęła. Pojawiły się także kompozycje harmonicznie i stylistycznie pochodzące z pogranicza różnych epok – choć dawne – brzmiące dziś nad wyraz nowocześnie, wręcz współcześnie. I wreszcie utwory zaskakujące – jeśli nie obecnie, to kiedyś – dramaturgią, formą, instrumentacją. Słowem: prawdziwa feeria barw. A całe to bogactwo zaprezentowano w interesujących, niekiedy wręcz rewelacyjnych wykonaniach.
Intymny introwertyzm
Wrocławska Kolegiata Świętego Krzyża i Św. Bartłomieja w środę ósmego września wypełniła się dźwiękami dzieł dawnych (od XIV po XVI wiek). Znakomity Huelgas Ensemble prowadzony przez Paula Van Nevela wykonał rondeau, religijne motety, miłosne madrygały oraz fragmenty mszalne. Koncert zatytułowany Sublimacja brzmienia był niczym zajrzenie do dusz artystów-śpiewaków, dyrygenta, jak i kompozytorów takich jak m.in. de Rore, di Lasso, Brumel, Marenzio, Lacorcia, de Macque, de Manchicourt czy Rossi. Dlaczego tak uważam? Ponieważ cały ten wieczór upłynął w niezwykle subtelnej dynamice i w atmosferze szczególnej emisji głosów. W zasadzie dominujące stały się piano, pianissimo, mezzo piano, sotto voce, a wielogłos niejednokrotnie stopliwością brzmień poszczególnych głosów przypominał jednogłos.
Introwertyczne interpretacje znakomicie pasowały do wnętrza świątyni. Były jak osobista modlitwa – medytacja, przebiegająca w innym czasie niż ten, z którym musimy się mierzyć w życiu poza murami kościoła. Dysonanse oraz brak ich rozwiązań, tak typowych dla muzyki XV i XVI wieku, wykraczanie poza system modalny (poprzez ciągi melodycznych sekwencji), melizmaty rozbijające ciągłość tekstu, pochody wznoszących lub opadających półtonów, mnogość znaków chromatycznych we wszystkich, nawet w najniższych głosach, to tylko niektóre ze środków, z jakimi zetknęliśmy się w środowy wieczór.
Dawne dzieła po raz kolejny zaskoczyły niejednego słuchacza brzmiąc jakby powstały zaledwie wczoraj. Mnie osobiście do gustu przypadła najbardziej interpretacja czterogłosowego motetu Sybilla Delphica Orlanda di Lasso, mówiącego o nadchodzących narodzinach Zbawiciela. Tekst „z łona Dziewicy poczęty, bez udziału mężczyzny” był w ustach wokalistów Huelgas Ensemble niezwykle pokorny, delikatny. Podobnie doskonały był motet Sibylla Phrygia di Lassa, w którym zespół znakomicie wykorzystywał zjawisko pogłosu w zakończeniach fraz i całego utworu. Ukoronowaniem jednak stał się Vidi Speciosam – monumentalny, 8-głosowy motet autorstwa de Manchicourta, który w wykonaniu Huelgas Ensemble chwytał za serce prostotą i blaskiem głosów. Urzekał, szczególnie w tym dniu (Święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny), podkreślony przez wokalistów tekst: „ujrzałem Niewiastę piękną, unoszącą się jak gołąbka nad brzegami wód, a woń jej szat była jak woń kwiatów róży i lilii rosnących w dolinie. […] Kim jest Ta, która przybywa jak wschodząca jutrzenka, piękna jak księżyc, wybrana jak słońce, groźna jak wojsko uszykowane do boju? Alleluja.” Huelgas Ensemble zadbał o to, by w śpiewie dało się wyczuć zapach kwiatów i ujrzeć blask. Niewielu wokalistów potrafi dotknąć tak wielkiej tajemnicy i ukazać ją słuchaczom.
Mozart gwoździem programu!
Na koncert o tytule Energie połączone szłam 9 września z mieszanymi uczuciami, zastanawiając się nad tym, czym kierowali się Organizatorzy w doborze programu. Zostały na nim wykonane kompozycje skrajnie różne – żartobliwe, minimalistyczne Clapping Music Steve'a Reicha i kultowe już dziś dzieło Ionisation na 13 perkusistów Edgara Varèse’a . To jeszcze bym rozumiała – zestawienie utworów wprowadzających XX-wiecznych słuchaczy w nowe spojrzenie na perkusję, która wcześniej miała bardziej marginalne znaczenie, niż solowe.
W wykonaniu zespołu perkusyjnego prowadzonego przez Miłosza Rutkowskiego zabrzmiały one świeżo, interesująco i powiedziałabym nawet, że perfekcyjnie. Miło mi było stwierdzić, że mamy we Wrocławiu kolejny ciekawy zespół muzyczny.
Jednak obie kompozycje przestały dla mnie istnieć, gdy na scenę wyszli artyści z włoskiego Ensemble Zefiro. Historyczne instrumenty dęte i jeden kontrabas - artyści prowadzeni przez oboistę Alfredo Bernardiniego - tak genialnie wykonali Serenadę „Gran Partita” KV 361/370a Wolfganga Amadeusa Mozarta, że w jednej chwili (zwłaszcza w mistrzowskim, poruszającym Adagio) zapomniałam o pierwszej części koncertu.
Mozart pokazał tego wieczoru jedno. Nawet naprawdę ciekawe, czy wręcz przełomowe dzieła XX wieku, są przy jego kompozycjach jak wyroby czekoladopodobne, położone obok szykownego pudełka ręcznie robionych, belgijskich pralinek...
Przyznam, że od Ensemble Zefiro, a zwłaszcza od klarnecisty Lorenza Coppoli nie mogłam oderwać oczu, zwłaszcza w operowych bisach (nadal mozartowskich): Non più andrai oraz Là ci darem la mano. Chylę czoło przed tymi muzykami – potrafią i bawić, i wzruszać. Dzięki nim płakałam i śmiałam się do rozpuku tego wieczoru.
Z prawdziwą przyjemnością przeczytałam tego dnia ciekawy tekst Artura Bieleckiego umieszczony w książeczce programowej Wratislavii. Przy każdej edycji tego festiwalu doceniam wysoki poziom publicystyki muzycznej, pomagającej publiczności w odbiorze muzyki.
W tym miejscu chciałabym też pochwalić Obsługę Widowni NFM i wszystkich Organizatorów festiwalu za to, że na każdym koncercie zostało zapewnione bezpieczeństwo. Mierzenie przy wejściu temperatury każdemu ze słuchaczy, środki dezynfekujące, przypominanie o poprawnym założeniu maseczek tym bardziej opornym na przepisy melomanom, było na najwyższym poziomie organizacji i kultury osobistej. Nawet kwiaty podawano wykonawcom przez rękawiczkę!
Jak trudna bywa praca Obsługi Widowni, można było przekonać się najbardziej w tym właśnie dniu. Pięć pań siedzących obok mnie i najprawdopodobniej będących pod wpływem alkoholu, stało się mistrzyniami drugiego planu, próbując zawłaszczyć śmiechem, kłótniami z Panią z Obsługi i innymi przykrymi „występami” (o których wstydzę się nawet dokładnie tu wspomnieć) uwagę wielu Słuchaczy... Przykre, że w dzisiejszych czasach, w miejscu takim jak NFM (swoistej świątyni sztuki naszego miasta), spotkać można jeszcze podobne zachowania. Tym bardziej podziwiam Panią, która musiała okiełznać temperamenty i oczekiwania niedzielnych (choć koncert był w czwartek) słuchaczek...
Narodziny muzyki współczesnej
Taki tytuł nosił piątkowy koncert (10.09), którego głównym bohaterem była Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia pod batutą Lawrence'a Fostera.
Program zapowiadał się spójnie i niezwykle interesująco: Claude Debussy – Preludium do „Popołudnia fauna”, Alban Berg – Sieben frühe Lieder na głos wysoki i orkiestrę, Arnold Schönberg – Fünf Orchesterstücke op. 16 (wersja 1949), György Ligeti – Koncert podwójny na flet, obój i orkiestrę. Słowem – przyjemny spacer muzyczny przez XX wiek.
Mimo to koncert nie zaspokoił moich oczekiwań. Były ciekawe momenty – np. pastelowe sola w Preludium (obój, róg, skrzypce), czy II pieśń Berga, w której pięknie zaprezentowała się solistka Joanna Freszel, a także wiolonczela i instrumenty dęte. Jednak przyznam, że od tak znakomitego zespołu, jak NOSPR oczekiwałam więcej. To przecież czołowa polska orkiestra. Dlatego przykro mi stwierdzić, że zaskoczyła mnie tym razem bladość jej brzmienia i niezbyt przekonujące interpretacje. W Bergu miałam wrażenie, że wokalistka musi miejscami „przekrzykiwać” zespół i forsować dźwięk swego interesującego głosu (co raziło szczególnie w pieśni o słowiku...).
W Debussy'm brakowało mi większej finezji. Dopiero Schönberg, a zwłaszcza Ligeti zaspokoili moje oczekiwania. W dużej mierze dzięki znakomitym solistom – Janowi Krzeszowcowi (flet) i Maksymilianowi Lipieniowi (obój).
NOSPR zawsze pozostanie dla mnie wspaniałym i niezwykle ważnym zespołem, którego poziom nie będzie nigdy podlegał dyskusji. Wracając jednak tego dnia do domu, doszłam do wniosku, że chyba zaczynam być muzycznie rozpieszczona. W NFM występuje w ostatnich latach tyle fantastycznych orkiestr, że mam szczęście porównywać polskie zespoły do najlepszych wzorców. Poza tym stale podnosi się poziom zespołów wrocławskich, co powoduje, że niegdysiejsza bardzo duża różnica między brzmieniem NOSPR a orkiestrą wrocławskich filharmoników w zasadzie już się zaciera i niejednokrotnie to Wrocławianie potrafią bardziej zaskoczyć świeżością swoich interpretacji i brakiem muzycznej rutyny...
Dwudziesta rocznica 11 września
Przedostatni dzień Wratislavii Cantans zdominowało wspomnienie tragedii World Trade Center w Nowym Jorku 11 września 2001 roku.
Pamięć o ludziach poległych w zamachach została uczczona nie tylko koncertem In memoriam, ale również wystawą prac Konrada Jarodzkiego. Wernisaż wystawy tego Artysty odbył się w Nowym Jorku 19 września 2013 roku, w prestiżowej galerii na Manhattanie. Zostało tam zaprezentowanych około pięćdziesiąt jego prac, a wśród nich najważniejszy cykl, poświęcony właśnie zamachowi. W Narodowym Forum Muzyki zaprezentowano dziewięć prac z tego cyklu.
Koncert In memoriam w całości wypełniła przejmująca, dramatyczna XIV Symfonia na sopran, bas, orkiestrę kameralną i perkusję op.135 Dmitrija Szostakowicza. Znakomicie zaprezentowała się w niej NFM Orkiestra Leopoldinum pod batutą Josepha Swensena.
Solistami byli Olga Mykytenko i Giorgi Kirof. Śpiewacy w każdej z części osiągali ton tragizmu, budując skutecznie napięcie i świetnie interpretując słowa poezji.
Krok w krok towarzyszyli im niezwykle zaangażowali muzycy z orkiestry. Wśród nich szczególnie wyróżnił się utalentowany wiolonczelista Marcin Misiak, który w wielu miejscach był trzecim solistą tego dzieła. Jedynym wytchnieniem od przygnębiającej, wręcz depresyjnej atmosfery, targającej na wskroś nerwami symfonii była część VIII – wnosząca tak typowy dla muzyki Szostakowicza element groteski. „Odpowiedź Kozaków zaporoskich sułtanowi w Konstantynopolu”, stylizowana poetycko przez Guillaume Apollinaire'a, zaskoczyła słuchaczy. Kto nie zna tego tekstu i związanej z nim historii, zachęcam do zapoznania się z nimi.
Po koncercie zastanawiałam się nad tym, czy nie byłoby lepszym rozwiązaniem zorganizowanie tak znakomitego i przejmującego wydarzenia w Sali Głównej NFM, zamiast w Sali Czerwonej. W większym wnętrzu Szostakowicz zabrzmiałby jeszcze lepiej (w Sali Czerwonej tak monumentalne brzmienie było momentami zbyt przytłaczające).
Poza tym gdyby koncert odbył się o późniejszej porze, z pewnością przyszłoby na niego jeszcze więcej słuchaczy. Sama zaś powaga tego dzieła i ranga wydarzenia były tak wielkie, że trudno było zmobilizować się później do uczestnictwa w kolejnym koncercie. A jak się okazało, było warto...
Trwanie
To, co zaraz Państwo przeczytają, zabrzmi niczym mój osobisty panegiryk na cześć Andrzeja Kosendiaka. Cóż... Nigdy nie ukrywałam mojego podziwu dla działalności tego Artysty, a znam go od mojego 7 roku życia. Jest to ze wszech miar typ działacza. Zanim został Dyrektorem Narodowego Forum Muzyki i Wratislavii Cantans, był pedagogiem i dyrygentem, założycielem zespołów muzycznych, doradcą Ministra Kultury i wizytatorem szkół artystycznych. Dziś można śmiało stwierdzić, że Andrzej Kosendiak całkowicie zmienił oblicze muzyczne Wrocławia. Przeniósł nas w muzyczny XXI wiek pod każdym możliwym względem.
Stworzenie tak nowoczesnej instytucji jak NFM i nawiązanie współpracy z tyloma artystami światowego formatu stało się dla Wrocławia krokiem milowym z przeszłości w przyszłość. To było prawie jak lot rakietą w muzyczny Kosmos, po przesiadce ze zwykłego pociągu pospiesznego.
Dość wspomnieć, że z inicjatywy Andrzeja Kosendiaka powstały:
Chór NFM, Wrocławska Orkiestra Barokowa, Chór Chłopięcy NFM,
Polski Narodowy Chór Młodzieżowy. Powstał również Leo Festiwal
oraz Singing Europe i inne inicjatywy cenne dla naszego
miasta.
Andrzej Kosendiak jest pomysłodawcą i kierownikiem
artystycznym projektu nagrania dzieł wszystkich Witolda
Lutosławskiego. Cykl wydawnictw płytowych 1000 lat muzyki we
Wrocławiu to również jego dzieło. Powstają dzięki niemu wspólne
nagrania Paula McCreesha i Chóru NFM oraz liczne projekty edukacyjne
(m.in. Śpiewający Wrocław i Śpiewająca Polska). Doprowadził
też do wydawania miesięcznika „Muzyka w Mieście”.
We
wrocławskiej Akademii Muzycznej przez wiele lat prowadził
działalność pedagogiczną, powołując do życia Międzywydziałową
Pracownię Muzyki Dawnej i pełniąc w latach 2001–2009 funkcję
jej kierownika.
I to właśnie muzyka dawna stała się ulubioną dziedziną tego Artysty. Swoją przygodę z nią zaczął od założenia w 1985 roku zespołu Collegio di Musica Sacra. Były to czasy, gdy z powodu żelaznej kurtyny, Polacy odcięci od Europy Zachodniej, również tej muzycznej, niewiele wiedzieli o stylowym wykonawstwie dzieł średniowiecznych, renesansowych, czy nawet barokowych. Kosendiak koncertował mimo to z Collegio di Musica Sacra, jako jego kierownik w Europie, a także w USA, zdobywając cenną wiedzę. Andrzej Kosendiak ma jednak naturę nie tylko artystyczną. Jest on również badaczem. Odkrywa nieznane dzieła i doprowadza do ich wykonań i nagrań (np. nieznane dotąd dzieła z Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu zostały zarejestrowane na płycie DUX: Musica da Chiesa). Od lat konsekwentnie rejestruje dzieła polskich kompozytorów epoki baroku, za co zdobywa nagrody muzyczne (m.in. Wrocławską Nagrodę Muzyczną i nominację do nagrody Fryderyk za płyty z dziełami Grzegorza Gerwazego Gorczyckiego).
Szczególnym jego osiągnięciem jest jednak powołanie do życia i prowadzenie znakomitego zespołu Wrocław Baroque Ensemble. Jest już tradycją, że na Wratislavii Cantans jeden wieczór we Wrocławiu i kilka wieczorów w innych miastach, należy do tego zespołu.
W tym roku Andrzej Kosendiak zaprezentował słuchaczom dzieła wokalno-instrumentalne i instrumentalne Kaspara Förstera jr (1616-1673), ucznia słynnego Giacomo Carissimiego, którego oratorium Jephte również wykonano tego wieczoru. Dlaczego tak wiele napisałam o Dyrektorze NFM? Ponieważ uważam, że wrocławski koncert 11.09. b.r. był niejako ukoronowaniem jego dotychczasowej kariery artystycznej.
Dzieła Förstera, przygotowywane do nagrania, jakie odbyło się dosłownie zaraz po zakończeniu tegorocznej Wratislavii, zostały wykonane w Kościele pw. św. Stanisława, św. Doroty i św. Wacława z pasją i pietyzmem. Po tylu latach obserwowania tego zespołu mogę śmiało powiedzieć, że brzmi on coraz lepiej, coraz pewniej, coraz ciekawiej. Artyści mają przyjemność ze wspólnego muzykowania i dążą do coraz większej doskonałości, pokonując niebezpieczną pokusę rutyny. Nie ma tutaj nigdy żadnej wycieczki na skróty, żadnych tanich chwytów, żadnych zabiegów prowadzących do zrobienia wrażenia na słuchaczach. Wszystko dzieje się w służbie sztuki, a zachwyt, który pojawia się u słuchaczy jest wynikiem muzycznej prawdy dziejącej się na żywo na scenie, a nie hochsztaplerstwa. I to właśnie lubię we Wrocław Baroque Ensemble najbardziej. Wciąż niezmiennie zachwycają mnie głosy wszystkich wokalistów - tak różne, a tak spójne. Wymienię tym razem trzy z nich. Maciej Gocman jest pod każdym względem rewelacyjny (piękna barwa jest niewątpliwie cechą wrodzoną, ale fantastyczne interpretacje tekstów i doskonała współpraca z resztą Artystów to już zasługa jego wrażliwości, doświadczenia i ciężkiej pracy). Aldona Bartnik bryluje w koloraturach, nawet w tych najtrudniejszych, zahaczających o dolne rejestry skali sopranu. Zachwyca też miękki głos Aleksandry Turalskiej. Instrumentaliści są nieprawdopodobnie zaangażowani. Moimi faworytami z ostatniego występu byli: skrzypek Zbigniew Pilch, gambiści Julia Karpeta i Krzysztof Karpeta, Marta Niedźwiecka (klawesyn, pozytyw). Bardzo ucieszyła mnie niespodzianka w postaci dołączenia do realizatorów b.c. harfy (Maximilian Ehrhardt). Poszerzyło to walory kolorystyczne zespołu.
Przyznam jednak, że dzieła Kaspara Förstera jr podobały mi się bardzo, dopóki nie usłyszałam Jephte Carissimiego. Przy pierwszych dźwiękach oratorium zrozumiałam, że uczeń nie przerósł swojego nauczyciela. Muzyka Förstera była ładna i przyjemna. Dzieło Carissimiego w interpretacji Wrocław Baroque Ensemble chwytało za serce, wywoływało łzy wzruszenia, targało emocjami słuchaczy, angażowało maksymalnie tak wykonawców, jak odbiorców. I tak – pod ręką Andrzeja Kosendiaka – było arcydziełem. Zaproszona gościnnie sopranistka Alicia Amo wykreowała tak dramatyczną postać głównej bohaterki, że nie mogłam oderwać od niej nie tylko uszu, ale i oczu, choć przecież oratorium to forma niesceniczna.
Zaryzykuję stwierdzenie, że wrocławskie wykonanie Carissimiego było efektem wieloletnich poszukiwań estetycznych Andrzeja Kosendiaka. Być może podsumowaniem jego dotychczasowej drogi artystycznej. Drogi artystycznej, która była wielokrotnie przekraczaniem wielu granic. Ciekawi mnie, co będzie dalej...
Romantyczne zakończenie
Po koncertach z muzyką dawną, prezentacjach dzieł XX-wiecznych i współczesnych, kompozycjach klasyków, zakończyły tegoroczną Wratislavię dzieła XIX-wieczne, na wskroś romantyczne. Franz Schubert, Peter Cornelius, Johannes Brahms, a na bis Robert Schumann w mistrzowskim wykonaniu Chor des Bayerischen Rundfunks i solistów tego zespołu, z towarzyszeniem fortepianu (Justus Zeyen), pod dyrekcją Howarda Armana – dzieła tych mistrzów były mocnym akcentem na zakończenie 56. edycji Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego.
Tak znakomitego chóru dawno nie słyszałam. W ponad 80- minutowym, trudnym technicznie programie, nie znalazłam ani jednego słabszego punktu. Soliści zachwycali, zespół można było od razu nagrać na płytę, która zdobyłaby niejedno wyróżnienie. Pianista był znakomity – subtelny, nie narzucający się, rozumiejący każdy zamysł dyrygenta, a jednocześnie oryginalny.
Aż trudno wybrać, co najbardziej mi się spodobało tego wieczoru.
Myślę jednak, że długo nie zapomnę świetlistego głosu tenorowego z Nachthelle D 892 Schuberta. Dramaturgia, mistrzostwo narracji i malarstwa dźwiękowego z Mirjams Siegesgesang D 942 odebrały mi później kilka godzin snu, gdyż po czymś tak zjawiskowym trudno mi było w nocy zasnąć. Czardasz z błękitnooką (Brauner Bursche führt zum Tanze – pieśń V z Zigeunlieder op. 103 Brahmsa) również na długo pozostanie w mojej pamięci.
Nic dziwnego, że tak znakomity koncert, jeden z najlepszych na tegorocznej Wratislavii, wieńczący nieprawdopodobnie dobry festiwal, zakończyła jednomyślna i jednogłośna standing ovation.
Fot. z Archiwum Organizatora