Hiszpański temperament i francuska elegancja

 

Nowe dzieło Pawła Szymańskiego, znakomita wiolonczelistka Magdalena Bojanowicz-Koziak i jedna z najciekawszych polskich dyrygentek – Marzena Diakun – coś takiego jest możliwe „w jednym pakiecie” chyba tylko w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu!




Piątkowy koncert rozpoczął się od utworów chóralnych Antona Brucknera. Większość melomanów kojarzy tego kompozytora jako wybitnego symfonika, tymczasem twórca ten był również autorem niezwykle uduchowionych religijnych dzieł chóralnych. W NFM zabrzmiało jego pięć kompozycji (Os justi WAB 30, Ave Maria WAB 6, Locus iste WAB 23, Christus factus est WAB 11 oraz Virga jesse floruit WAB 52).


 

Przyznam, że z wielką radością obserwowałam Marzenę Diakun jako dyrygenta chóru. Dotąd widziałam ją bowiem zawsze z batutą w dłoni, przed wielkimi orkiestrami symfonicznymi.

W nowej, chóralnej odsłonie jej talent i charyzma zabłysły dla mnie jeszcze mocniej. Bo czyż nie jest najtrudniejszym zadaniem dla dyrygenta symfonicznego pokierowanie najdoskonalszym instrumentem – głosem ludzkim? Zwłaszcza, jeśli tych głosów i związanych z nimi indywidualności artystycznych jest tak wiele, jak w zawodowym chórze?


 

I choć zdanie Józefa Kańskiego dotyczyło współpracy Marzeny Diakun z orkiestrą, przypomniało mi się właśnie wtedy, gdy widziałam ją stojącą na wprost chórzystów:

Wyrazistość precyzja gestu, oszczędne a celne uwagi kierowane do zespołu wykonawczego, przede wszystkim zaś kipiąca wewnętrzna energia i sugestywnie przekazywana orkiestrze dynamika - oto walory młodej dyrygentki.” (cytat przytaczam ze strony http://diakun.com/, dostęp na dzień 27.10.2021).


 

Artystka miała dogłębnie przemyślaną całą koncepcję pięciu utworów w makro i w mikro szczegółach. Chór pod jej ręką wręcz rozkwitał, nabierając coraz to nowych odcieni kolorystycznych i wyrazowych.

W Os justi Diakun fantastycznie zbudowała kulminację. Pięknie zaprezentowały się alty. Ciekawie zostały ukazane poszczególne wejścia głosów. Ave Maria wniosło nową jakość brzmienia, było żarliwe i pełne fluktuacji dynamicznych. Locus iste śmiało określę jako majstersztyk wykonawczy, pełen znakomitych rozwiązań artykulacyjnych. Christus factus oraz Virga jesse floruit est miały pieczołowicie wykończoną każdą frazę. Chór NFM, choć już wcześniej był przeze mnie uznawany za znakomity, brzmiał na tym koncercie inaczej niż dotąd - odważniej, ciekawiej, jeszcze precyzyjniej, miejscami z pełną mocą.


 

Najciekawszą częścią programu było jednak nowe dzieło jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów współczesnych - Pawła Szymańskiego. W jego wykonaniu wzięła udział wiolonczelistka Magdalena Bojanowicz-Koziak i NFM Filharmonia Wrocławska.


 

Paweł Szymański (Rocznik 1954) to artysta wybitny. Co ciekawe, żywo interesuje się również muzyką dawną (grał na studiach na flecie barokowym z klawesynistą Władysławem Kłosiewiczem, brał też udział w kursach muzyki dawnej). Jest to więc kompozytor, który nie ucieka od tradycji, a jedynie toczy z nią twórczy dialog. Warto przytoczyć tu jego ważne słowa opublikowane w "Studiu" (nr 9 z 1996 roku, cytuję za https://culture.pl/pl/tworca/pawel-szymanski, dostęp na dzień 27.10.2021):

Współczesny artysta, w tym i kompozytor, znajduje się w okowach dwóch skrajności. Z jednej strony grozi mu bełkot, jeżeli całkowicie odrzuci tradycję, z drugiej zaś może popaść w banał, jeśli za bardzo się na nią zapatrzy. To jest paradoks uprawiania sztuki dzisiaj. Jakie jest z takiej sytuacji wyjście? Skoro nie można całkowicie uwolnić się od banału, to trzeba z tym banałem prowadzić pewną grę, traktować go jako tworzywo pozwalające na zachowanie pewnych elementów konwencji, ale równocześnie za pomocą cudzysłowu, metafory, paradoksu osiągnąć do niego odpowiedni dystans. Efektem takich zabiegów może być pewna mieszanina środków, prowadząca do eklektyzmu, który w czasach awangardy był napiętnowany i odrzucony, w dużej mierze słusznie. Dziś wraca i podszywa się pod postmodernizm. Jest wszakże do zastosowania wiele sposobów, aby nie popaść w eklektyzm, mimo uprawiania gry z tradycją. Dla mnie takim ważnym sposobem jest naruszanie reguł znanego języka, tworzenie nowego kontekstu z elementów języka tradycji.”

Muzykolodzy twierdzą, że cechą twórczości Pawła Szymańskiego, od napisania przez niego utworu dyplomowego - „Partity II”- (studia odbył u Włodzimierza Kotońskiego), jest jednorodność stylistyczna. Sam Szymański stwierdził, że przed „Partitą II” poszukiwał różnych nowych inspiracji. Tymczasem po jej skomponowaniu: „Wszystko, co robię od tego czasu, jest eksploracją tego obszaru”. (cytuję za https://culture.pl/pl/tworca/pawel-szymanski, dostęp na dzień 27.10.2021).

Dodam tylko od siebie, że Paweł Szymański jest jednym z moich ulubionych polskich kompozytorów. Jest postacią wybitną zarówno w swojej niezwykłej wyobraźni dźwiękowej, jak również w zakresie operowania formami muzycznymi, fakturą, czy kolorystyką. Było więc dla mnie prawdziwą gratką wysłuchanie jego Simple Music for cello and orchestra, utworu skomponowanego niedawno (prawykonanie odbyło się we wrześniu bieżącego roku na XIII Międzynarodowym Festiwalu „Muzyka na Szczytach”).


 

Uprzedzam – nie dajmy się zwieść tytułowi – wbrew temu co sugeruje, dzieło to absolutnie nie jest proste. Ta kompozycja to opowieść pełna dramaturgii i zmiennych nastrojów, z dużą ilością wyzwań dla solisty i orkiestry, ale przede wszystkim dla kierującego nimi dyrygenta.
Dzieło rozpoczął wstęp, jak z niebytu, z wysokimi migotliwymi tonami smyczków i ich „zjazdami” w dół. Potem dołączyła do nich swoim głębokim tonem wiolonczela, „podjeżdżająca” glissandami w górę. Od razu w moich myślach pojawiło się zjawiskowe Miserere Szymańskiego, które pokochałam dawno temu będąc studentką Akademii Muzycznej. Praktycznie odczułam w piątek od pierwszych taktów, że słucham muzyki Szymańskiego. Muzyki jednorodnej stylistycznie, momentami monolitycznej, choć przy tym tak różnorodnej (cudowny paradoks). Potem były dramatyczne „zawołania” wiolonczeli i wreszcie jej zwiewna wirtuozeria dziejąca się w cudownej niby powtarzalności, ale za każdym razem z lekko zmieniającymi się motywami, z rozszerzeniami fraz. Coś na wzór improwizacji – rozmowy między solistką a instrumentami z orkiestry – perkusyjnymi, potem dętymi, następnie też ze smyczkami. Coś zupełnie fantastycznego i niepowtarzalnego, jedynego w swoim rodzaju. Jakaś dyskusja o innym, lepszym, tajemniczym świecie. 


 

Jaką grę kompozytora z muzyką dawną tu odnalazłam? Na pewno ideę barokowego concertare,(współdziałanie solisty i orkiestry oraz ich współzawodniczenie) motoryczność, barwność kolorystyczną, eksponowanie instrumentów dętych. Miejscami utwór przypominał mi renesansowe wielogłosowe dzieła politekstowe, tak wiele „do powiedzenia” miały poszczególne instrumenty, a mówiły zaiste różnymi językami... I coś na wzór symbolicznego upływu czasu, tykającego zegara, motyw perkusyjny, powracający kilkukrotnie, przejmujący w swej przenikliwości, konsekwencji i nieuchronności. 


 

Jednocześnie była to jednak kompozycja głęboko osadzona we współczesności, choć wciąż czerpiąca z tradycji (choćby pochody skalowe momentami prezentowane w partii wiolonczeli, umieszczone pośród bardziej współczesnych rozwiązań dźwiękowych).

Cóż mogę powiedzieć o solistce wiolonczelistce Magdalenie Bojanowicz-Koziak? Podziwiałam jej żelazną dyscyplinę rytmiczną i agogiczną. Bardzo spodobał mi się głęboki ton wiolonczeli i jej pełna barwa. Znakomite były zróżnicowania dynamiczne i budowana dramaturgia. 


 

Wykonać kompozycję, mając na wprost siebie, na sali wśród słuchaczy kompozytora, jest najwyższą próbą dla wykonawcy. Próbą, przez którą solistka, orkiestra i dyrygentka przeszli znakomicie.

I wreszcie, na zakończenie usłyszeliśmy IV Symfonię c-moll D. 417 „Tragiczną”, napisaną przez 19-letniego Franza Schuberta. Ileż pomysłów zawarł w niej tak młody twórca... Miliony... Starczyłoby ich na kilka, a może nawet na kilkanaście symfonii... Dzieło to mocno osadzone w tradycji klasycznej, w dramaturgii jest już nowatorskie, szalenie romantyczne, a miejscami nawet dzisiaj brzmi wręcz współcześnie. Bardzo spodobała mi się interpretacja części II (Andante), z której zapamiętałam zwłaszcza solo oboju, wspaniale brzmiące flety, wiolonczele i altówki, słodycz rogów i świetne dialogowania (wysokie i niskie smyczki, potem skrzypce z dętymi). Orkiestra w tej części „zaśpiewała”. Piękny był też Menuet. Allegro vivace (Część III), elegancki, ale nie wydelikacony. I wreszcie finałowe Allegro, z fantastycznie podkreślonymi dialogami skrzypiec i klarnetu.


 

Gdybym miała podsumować całość interpretacji Marzeny Diakun powiedziałabym w skrócie: hiszpański temperament i francuska elegancja (co nie powinno dziwić, gdy weźmie się pod uwagę życiorys artystyczny tej robiącej wielką zagraniczną karierę dyrygentki). Słysząc, jak wiele nowej jakości brzmienia jest ona w stanie wypracować we wrocławskich zespołach, mam nadzieję, że będę oglądać ją częściej w kolejnych latach w NFM...




Fot. Karol Sokołowski / Z Archiwum NFM

Popularne posty