Kolorystyka znad Sekwany

 

Wieczór spędzony w ubiegły piątek (02.12) w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu zapadł mi w pamięć z wielu powodów. Najważniejszymi z nich były: odsłonięcie tablicy upamiętniającej współpracę Elżbiety Sikory z  NFM, poznanie nowego, bardzo interesującego dzieła muzycznego oraz piękno barwy brzmienia wrocławskiej orkiestry symfonicznej.



Kompozytorzy francuscy od wieków byli szczególnie wyczuleni na walor kolorystyczny dzieł muzycznych. To oni w XVI i XVII wieku tworzyli onomatopeiczne madrygały. We Francji narodziła się też bogata faktura lutniowa i klawesynowa, co miało wpływ m. in. na twórczość Johanna Sebastiana Bacha. To tu rodzili się w XIX i XX wieku prawdziwi mistrzowie instrumentacji. I to wreszcie nad Sekwanę przyjeżdżali z różnych stron świata (nawet z krajów zza żelaznej kurtyny) młodzi adepci sztuki kompozycji, by studiować w Paryżu – „mieście świateł” i artystów. 

 


 

Nie dziwi więc fakt, że francuski dyrygent Pascal Rophé, który w piątek poprowadził wrocławską orkiestrę symfoniczną, postawił na wypracowanie z zespołem jak największej szlachetności brzmienia. Udało mu się to znakomicie. Dawno nie słyszałam tak rewelacyjnego, miękkiego pianissimo, czy tak stopliwego brzmienia instrumentów smyczkowych.

Propozycje interpretacyjne Pascala Rophé w dziełach francuskich wydały mi się jednak zanadto uładzone. Jestem pewna, że wrocławską orkiestrę stać było na znacznie większy temperament. „Uczeń czarnoksiężnika” Paula Dukasa był śliczny, ale zbyt ugrzeczniony. Brakowało w nim przysłowiowej „ikry”. Podobnie stało się z kultową Symfonią fantastyczną op. 14 Hectora Berlioza. Miała ona miejsca porażająco pięknie zagrane (III część), ale też części zaledwie odegrane. Przykładowo – w Balu (część II) zabrakło choćby wyrazistszego brzmienia harf, zaś w Finale (V część) nie wyczułam absolutnie atmosfery grozy (nie mówiąc już o problemach z precyzją w zespole - m. in. w kluczowej partii klarnetu). Sięgam myślą do dawnych lat i wspominam Jerzego Maksymiuka, który potrafił w Symfonii fantastycznej - z tą samą orkiestrą - wykreować znacznie więcej... W piątkowym wykonaniu dopiero w finałowej codzie można było poczuć właściwy nastrój Sabatu Czarownic. Słowem – filharmonicy pokazali piękno brzmienia, ale kosztem dramaturgii. 

 

 


Wyjątek stanowił znakomity trzyczęściowy Koncert oliwski na organy i orkiestrę Elżbiety Sikory. Dzieło pełne ciekawych rozwiązań instrumentacyjnych, melodycznych i harmonicznych olśniewało od początku do końca różnorodną kolorystyką i nastrojem momentami jak z filmów grozy. Energiczna japońska solistka Mari Fukumoto współdziałała z zespołem tak mocno, że zastanawiałam się, czy to bardziej koncert organowy, czy symfonia koncertująca. Wątpliwości rozwiała kadencja. Koncert oliwski uważam zdecydowanie za najbardziej udany punkt piątkowego wieczoru i cieszę się, że został on zarejestrowany przez wrocławskich filharmoników na płycie. 

 


 

Fot. Karol Sokołowski / z Archiwum Organizatora

 


 

Popularne posty