Pięć moich spotkań z Wratislavią Cantans
Po przejściu łagodniejszej, niż w pandemicznych czasach wersji covida i przeżyciach związanych z powodzią na Dolnym Śląsku, z radością wracam pamięcią do moich najpiękniejszych dwóch wrześniowych sobót. Miałam wtedy okazję (sama, ale niekiedy również z moimi drogimi Przyjaciółmi) uczestniczyć w koncertach Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego - jednego z najlepszych festiwali w Europie. Mimo bycia belfrem, który we wrześniu musi zmierzyć się z powrotem do szkolnych obowiązków po absolutnie cudownej wakacyjnej przerwie, nie wyobrażałam sobie początku roku szkolnego bez pojawienia się na Wratislavii. W tym roku wybrałam pięć bardzo różnych koncertów, które dostarczyły mi wielu pięknych emocji.
Przepływ idei (07.09, Sala Czerwona
NFM)
Tradycją Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans im.
Andrzeja Markowskiego jest Kurs Interpretacji Muzyki Oratoryjnej i
Kantatowej. W tym roku odbył się on po raz czterdziesty ósmy, a
młodym artystom śpiewakom towarzyszyła Orkiestra Festiwalowa pod
dyrekcją Andrzeja Kosendiaka. Na warsztat wzięto fragmenty z opery
Almira Georga Friedricha Händla oraz wybór arii i ansambli z
opery o tym samym tytule Reinharda Keisera, utalentowanego
kompozytora i dyrygenta operowego oraz kierownika Theater am
Gänsemarkt w Hamburgu, z którym Händel niejednokrotnie rywalizował
w swoim życiu artystycznym.
Andrzej Kosendiak poprowadził orkiestrę pewną ręką, uzyskując tak spójną jakość brzmienia, jakby artyści ci grali ze sobą w tym składzie od wielu lat, a nie byli jedynie orkiestrą projektową.
Wokaliści prezentowali bardzo różnorodny poziom – od interpretacji w zasadzie „szkolnych” i śpiewania z nut nawet najkrótszych i najprostszych recytatywów i arii (co kompletnie odarło ich wykonania z jakiejkolwiek formy aktorstwa) po prawdziwe profesjonalne produkcje, dające przedsmak wielkich karier, jakie będą mogły już niebawem stać się udziałem zwłaszcza niektórych uczestniczek kursu. Całkowicie o bożym świecie można było zapomnieć słuchając i widząc Oliwię Ślipek. Jej wolumen brzmienia, głęboka barwa, dramaturgia, którą wykreowała, pokazały, że jeżeli będzie nadal tak dobrze się rozwijać, może stać się prawdziwie wielką divą operową.
Podobała mi się również Barbara Głogowska, której głos przywiódł mi na myśl bachowskie pasje. Jej wykonania cechowała znakomita technika, całkowite panowanie nad oddechem, nieskazitelna intonacja, wspaniałe pomysły dynamiczne.
Trzecie miejsce na podium
przyznałabym Karolinie Korzyb, głównie za stronę aktorską.
Kourou – W Stronę Raju (07.09,
Wrocław, kościół pw. św. Stanisława, św. Doroty
i św.
Wacława)
Występu zespołów Pedro Memelsdorffa wyczekuję zawsze z niecierpliwością. Artysta ten niczym demiurg konstruuje programy niezwykle starannie, robiąc z nich, zwłaszcza ostatnio, w zasadzie nie koncerty, ale zdarzenia artystyczne. Tym razem słuchaczy z Wrocławia zaprosił on do dalekiej podróży na francuską Gujanę, o której bogactwach marzono w drugiej połowie XVIII wieku, uważając to miejsce niemal za raj pełen nowych możliwości dla przedstawicieli biedniejszych warstw społecznych z Europy. To tutaj przybyło ponad dziesięć tysięcy kolonizatorów, wśród nich zaś muzycy z Francji, Belgii, Austrii i Niemiec. Sprzyjał tej decyzji fakt, że francuską kolonią administrował Jean-Baptiste Thibault de Chanvalon, prawdziwy pasjonat muzyki. Dzięki niemu w Kourou działał teatr, do katedry przywieziono dzwony, księgi liturgiczne i zbudowano organy. Jednak po roku wybuchła epidemia, która doprowadziła do śmierci aż dziewięciu tysięcy migrantów. Dwa tysiące ludzi uciekło w przestrachu na archipelag Îles du Salut, gdzie w późniejszych latach (na Île du Diable) mieściła się niezwykle surowa francuska kolonia karna. Trafił do niej m.in. Alfred Dreyfus oraz pisarz Henri Charrière, autor książki Papillon, będącej wspomnieniem z tego miejsca. Na jej podstawie powstał w 1973 roku film o tym samym tytule.
Projekt Memelsdorffa zapowiadał się niezwykle ciekawie. Soliści
i muzycy Arlequin Philosophe mieli przypomnieć tragiczną historię
Kourou, rozpoczynając i kończąc występ muzyką z filmu Papillon.
W pierwszej części usłyszeliśmy radosne marsze wojskowe,
przejmującą afroamerykańską pieśń miłosną i kilka części
zrekonstruowanej, niezwykle oryginalnej Mszy jezuickiej, stworzonej
dla pracujących we francuskich koloniach niewolników. W drugiej
części koncertu przenieśliśmy się do posiadłości gubernatora,
by uczestniczyć w jego domowym koncercie. Zabrzmiały utwory
François-Josepha Gosseca, Philippe Hinnera, de Tremais'a,
Giovanniego Giornovichi'ego i Adolphe'a Benoît Blaise'go. Trzecia
część zawierała dzieła żałobne François-Josepha Gosseca i
André Grétry’ego. Miała za zadanie opisać los migrantów,
którzy marząc o rajskim życiu doświadczyli na Gujanie tragedii i
prawdziwego piekła na ziemi.
Czy zamysł się udał? Zasadniczo tak. Jednak przyznam szczerze, że wracając pamięcią do tamtej soboty mam mieszane wrażenia i nie do końca wiem, co myśleć o tym koncercie. Muzykę wciąż spowijała bowiem akustyczna „mgła”, tak charakterystyczna dla wielkiego gotyckiego kościoła, w którym odbywał się występ. Memelsdorff dobrze znał tę przestrzeń, zastanawiam się więc, czy wszystko, czego staliśmy się świadkami, było przez niego zamierzone, czy też stało się raczej niejako przez przypadek. Jeśli efekt był zaplanowany, nie ma problemu, możemy uznać, że była to Gujana we mgle i spojrzeć na ten pomysł jak na całkiem ciekawą perspektywę widzenia i słyszenia, do której wszyscy zostaliśmy zaproszeni i która konsekwentnie trwała od pierwszych dźwięków po ostatnie. Słuchaczom wielki pogłos i nakładanie się na siebie kolejnych wystąpień artystów odbierały jednak możliwość wyłapania z muzyki niuansów interpretacyjnych, a śpiewakom i instrumentalistom, rozmieszczonym w różnych częściach kościoła, znacząco utrudniał ich zadania. Muzycy, jak to w zespołach Memelsdorffa bywa, są absolutnie znakomici, tym bardziej boli, że niejednokrotnie detale ich wykonań nikły w nachodzeniu się na siebie kolejnych muzycznych zdarzeń. Słowem – projekt ciekawy, wykonanie świetne, ale, jakkolwiek by to zabrzmiało, za mało było tu celebrowania samej muzyki. Widziałam bardziej teatr, literaturę, film i sztuki performatywne, wśród których sztuka dźwięków była jedynie podkładem, nie pierwszym planem.
Emigranci (07.09, Wrocław, Aula
Leopoldina)
Występ NFM Orkiestry Leopoldinum pod batutą Anny Sułkowskiej–Migoń składał się z utworów kompozytorów i kompozytorek urodzonych na terenie dzisiejszej Ukrainy, którzy musieli wyemigrować z kresów Polski z powodu wojny. Klamrą spinającą koncert były pieśni wchodzące w skład Dwunastu wierszy na sopran i kwartet smyczkowy Jadwigi Szajny–Lewandowskiej. Usłyszeliśmy wersję na sopran i orkiestrę smyczkową. Znakomita śpiewaczka Aleksandra Kubas-Kruk miała więc znacząco utrudnione zadanie. Przebić się przez brzmienie niemałego zespołu, dodatkowo w stosunkowo niedużej sali, z każdym niuansem wykonawczym było momentami wręcz niemożliwe. Zastanawiałam się, czemu nie można było wykonać pierwotnej wersji, która byłaby dla wokalistki znacznie bardziej komfortowa, a słuchaczom pozwoliłaby zrozumieć większą ilość tekstu? Przyznam, że podziwiałam Aleksandrę Kubas-Kruk, która bardzo dobrze wywiązała się z powierzonego jej zadania, choć nie było ono łatwe. Zachwycała świetną techniką i zróżnicowaniem nastrojów wykreowanych we wszystkich pieśniach.
Piękny, intensywny emocjonalnie Nokturn na orkiestrę smyczkową Romana Palestra przyniósł pięknie wykonane solo skrzypiec, ale przyznać muszę, że momentami był bardziej histeryczny, niż „nokturnowy”.
Ładnie i z prostotą zagrane zostały II i III część minimalistycznego Preludium chorałowego na orkiestrę smyczkową Wojciecha Kilara, pełne nawiązań do góralskiego folkloru.
Zdecydowanie najlepiej jednak NFM Orkiestra Leopoldinum zabrzmiała w trudnej Monosonacie na 24 instrumenty smyczkowe Bogusława Schaeffera, wymagającej zarówno od dyrygenta, jak i pozostałych wykonawców, żelaznej wręcz dyscypliny. Dopiero tu miałam wrażenie, że widzę na powrót pełnię możliwości technicznych i interpretacyjnych Leopoldinum, która również w kolejnych dziełach - Elżbiety Sikory (Rappel III na orkiestrę smyczkową) oraz Krystyny Moszumańskiej-Nazar (Musica per archi) zaprezentowała się z najlepszej strony. Warto wspomnieć, że zarówno artyści, jak i słuchacze mieli znacząco utrudnione zadanie – w Auli Leopoldina było tego dnia potwornie gorąco i w zasadzie tak długi program nie powinien być w takich warunkach wykonany. Dodatkowo można było zrezygnować ze słowa wstępnego dyrygentki, która niepotrzebnie próbowała zastąpić nieobecnego Lecha Dzierżanowskiego i podzielić się swoimi osobistymi, niezbyt przekonującymi dla mnie refleksjami o programie koncertu. Pokazała tym wystąpieniem zgromadzonym słuchaczom, że niekiedy łatwiej jest dyrygować orkiestrą, niż mówić o tak złożonym zjawisku, jakim jest muzyka.
Noe i jego arka – opera dziecięca (14.09, Sala Główna NFM)
Gdyby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, czy dzieci i młodzież mogą być całkowicie profesjonalnymi muzykami, powinien zobaczyć wrocławską interpretację opery Noe i jego arka Benjamina Brittena, poprowadzoną przez charyzmatyczną Małgorzatę Podzielny.
Wspierała ją w tym zadaniu równie utalentowana
reżyserka – Maria Streker, gdyż dzieło to zostało wykonane w
wersji półscenicznej. Melodyjna, ilustracyjna muzyka Brittena
przemówiła do serc publiczności, która włączyła się ochoczo
we wspólne śpiewanie hymnów przećwiczonych na początku
wydarzenia. Oszczędna i symboliczna, wysmakowana scenografia, wysoki
poziom wokalistów i instrumentalistów i znakomici soliści –
zarówno ci z grona dzieci, jak również wokaliści operowi,
dostarczyli nam wielu wzruszeń i niemało przyjemności.
Kto mi
się spodobał najbardziej? Z grona dzieci zdecydowanie Cham (Józef
Undak) i Jafet (Mateusz Złomek). Wśród dorosłych znakomita Anna
Bernacka (żona Noego) i Łukasz Klimczak (Noe). Fantastyczny był
zespół fletów prostych, sola pierwszej wiolonczeli oraz genialne
kumoszki. Chór i orkiestra znakomite.
Uważam, że tego rodzaju wydarzenia, angażujące uczniów wszystkich wrocławskich szkół muzycznych we wspólne wykonanie wartościowego i rozwijającego ich dzieła muzycznego, powinny mieć miejsce jak najczęściej. Tylko wtedy przyszli artyści widzą sens nauki w szkole muzycznej.
Podróż do źródeł (14.09,
kościół pw. św. Stanisława, św. Doroty i św. Wacława)
I wreszcie najwspanialszy koncert, w
którym miałam szczęście uczestniczyć podczas
59. Wratislavii
Cantans. Podróż, którą odbyłam wraz z Ensemble Basiani, aż do
źródeł muzyki gruzińskiej. Doświadczenie jej niezwykłego piękna
i bogactwa, poznanie pieśni biesiadnych, tanecznych, czy
religijnych, tradycyjnego jodłowania, historycznych ballad oraz
śpiewów towarzyszących podczas prac polowych, a wreszcie
usłyszenie niezwykłej gruzińskiej polifonii, w tak wspaniałym
wykonaniu, było przeżyciem przenoszącym mnie niejednokrotnie w
mistyczne wręcz wymiary jestestwa.
Potwierdziło się tu w całej okazałości, że recenzje, jakie otrzymywał dotąd zespół Ensemble Basiani były do gruntu prawdziwe i zasłużone (m.in. styl śpiewu artystów był określany jako: „brzmienie prosto z nieba”). Na długo w pamięci pozostaną mi niezwykłe melizmaty, ciekawe rytmy i harmonie, przejmujące słowa poszczególnych pieśni i skomplikowane losy tego niezwykłego, dumnego i walecznego narodu, które tak fantastycznie odmalował Ensemble Basiani.
Fotografie z Archiwum Organizatora